Wróciłam do domu i zastałam moje dzieci śpiące na korytarzu — to, w co mój mąż zamienił ich sypialnię, gdy mnie nie było, wprawiło mnie w szał.

Salon wyglądał jak dom studenckiego bractwa nastolatków. Puste pudełka po pizzy, wszędzie porozrzucane puszki po napojach, lepka łyżka przyklejona do pojemnika z roztopionymi lodami na poduszce kanapy. Zepsuta ciężarówka-zabawka w kącie. Pokruszone chipsy na podłodze. Ani śladu Marka.

Przeszłam przez dom z niedowierzaniem. Nasza sypialnia była nietknięta, łóżko wciąż pościelone. Samochód Marka stał na zewnątrz, więc gdzie on był?

Potem coś usłyszałem.

Stłumiony odgłos uderzenia z korytarza. Z pokoju chłopców.

Na palcach ruszyłam w stronę drzwi, a przez głowę przelatywały mi wszystkie najgorsze scenariusze. Czy był ranny? Ktoś się włamał? Czy wydarzył się jakiś dziwny wypadek?

Powoli otworzyłem drzwi i zamarłem.

Mark stał pośrodku tego, co mogę opisać jedynie jako Gamer Disneyland. Słuchawki na uszach, kontroler w dłoni, aureola diod LED zalewała pomieszczenie pulsującymi kolorami. Po jednej stronie chwiała się góra puszek po napojach energetycznych. Po drugiej stronie papierki po przekąskach, niedojedzony sandwicz i paczka żelków-robaków.

Pokój chłopców przeszedł całkowitą metamorfozę. Ich dwa pojedyncze łóżka zostały odsunięte na bok, zastąpione gigantycznym pufem i ogromnym płaskim telewizorem. W kącie brzęczała minilodówka. Okno zasłaniał plakat z Fortnite.

A oto mój mąż — całkowicie pochłonięty grą.

„Mark” – warknąłem, zrywając mu słuchawki z głowy. „Co tu się, do cholery, dzieje?”

Zamrugał, oszołomiony. „Och. Hej, kochanie. Wróciłaś wcześniej do domu”.